Bóg czyni cuda za wstawiennictwem ks. Jerzego

 

Lecz oczy ich były jakby przesłonięte, tak że Go nie poznali.
Łk 24,16

Od pojawienia się księdza Jerzego w moim życiu i cudu uzdrowienia François Audelana za jego wstawiennictwem upłynęło około czterech lat. W tym okresie często myślałem o wydarzeniach, których byłem „naocznym świadkiem” (Łk 1,2). Historyk opisujący życie mistyczne twierdzi: „Cud jest propozycją, zaproszeniem do wykroczenia poza siebie zarówno dla tych, którzy są jego świadkami, jak i dla tego, komu przynosi korzyść i kto jest uzdrowiony cieleśnie, zanim odrodzi się całkowicie poprzez nawrócenie”. Cud ma więc sens o tyle, o ile prowadzi do nawrócenia, do przemiany człowieka, który cud zobaczył.

A moje życie? W jaki sposób zostało odnowione przez tę Bożą obecność? Przede wszystkim otrzymałem łaskę większej ufności i głębszej modlitwy, które pozwoliły mi wejść na wyższy stopień zawierzenia Bogu. Nie ma dnia, żebym nie powiedział Jezusowi w szczerości serca: „Ufam Tobie, czyń ze mną, co zechcesz!”.

Te wydarzenia pozwoliły mi również spojrzeć inaczej na codzienność. Początkowo zadawałem sobie z niepokojem pytanie: „Jak mam teraz żyć zwyczajnie, gdy otworzyło się niebo, gdy Bóg ukazał mi swoje Królestwo?”. A potem zrozumiałem, że Pan Bóg jest właśnie w tym zwykłym, codziennym życiu.

Tutaj jest Jego chwała, skryta w małych cudach, zdarzających się każdego dnia – w pełnym wyrazu spojrzeniu chorego, którego odwiedzam, w naiwnym pytaniu dziecka na lekcji religii, w rozbrajającym uśmiechu przechodzącej ulicą kobiety, w serdecznym uścisku dłoni… Prawdziwą sztuką jest tak wyostrzyć wzrok, żeby dostrzec Boga w drobiazgach i tym się zachwycić. Zrozumiałem też, że cud pojmowany jako znak obecności Boga pośród nas nie jest wcale zjawiskiem wyjątkowym. Bóg daje nam nieustannie znaki swojej miłości, swego zbawienia.

Cud – tak naprawdę – pojawia się w każdym momencie życia człowieka wierzącego. I tylko zabieganie o cudowność, zaślepienie i brak wiary nie pozwalają nam go rozpoznać. Po raz pierwszy uświadomiłem sobie taką ślepotę w 2004 roku, podczas pełnej lęku nocy, która przyspieszyła moje nawrócenie. Tamtego wieczora, po powrocie ze służbowej podróży do Włoch, zastałem mój dom całkowicie opróżniony. Moja druga żona, zanim uciekła, zabrała wszystko. Nie został ani jeden mebel, nawet łóżko, po prostu nic. Pusto. Byłem zrozpaczony. Wszystko, co zbudowałem – małżeństwo, pozycja społeczna potwierdzona posiadaniem domu, jachtu, samochodu… – wszystko to rozpadło się jak domek z kart. Pamiętam, jak samotny, w zimnym pomieszczeniu, zadaję sobie pytanie: „Skoro wszystko mija, wszystko jest ulotne, to na czym oprzeć swoje życie?”.

Tej nocy nie zmrużyłem oka. Pod wpływem impulsu sięgnąłem Bóg czyni cuda po kartkę i spisałem wszystko, co przeżyłem z żoną, to, co dobre, i to, co złe. Im mocniej zagłębiałem się w siebie, tym bardziej cofałem się w czasie. Doszedłem tak aż do chrztu, do dzieciństwa w Bretanii zanurzonego w chrześcijaństwie, różnych zajęciach parafialnych, lekcjach religii, w skautingu. I odkryłem wtedy, że opuszczając Kościół na czterdzieści lat, zapomniałem o najważniejszym: o Bogu, który jest filarem mojego istnienia, jego centrum i podporą. Byłem wściekły. Dlaczego Bóg tak długo czekał, aby mi to pokazać? Dlaczego nie dał mi znaku wcześniej?

Odpowiedź przyszła o świcie, po tym jak całe życie przewinęło mi się jak film przed oczami. Było to jasne jak słońce: Bóg nieustannie obdarzał mnie obecnością i przyzywał, ale ja nic nie widziałem, nic nie słyszałem, nic nie chciałem wiedzieć. A był przecież ze mną w latach siedemdziesiątych. W tamtym czasie byłem człowiekiem pozornie spełnionym, żonatym, ojcem dwóch synów. Wiodło mi się we wszystkim. W pracy zawodowej szybko awansowałem, dochodząc do stanowiska dyrektora sprzedaży dużej grupy przedsiębiorstw przemysłu mleczarskiego. Bardzo dobrze zarabiałem, miałem wielu przyjaciół. A jednak w głębi duszy odczuwałem wielką pustkę.

Udawane szczęście maskowało głębokie rany, jak choćby brak bliskości z żoną, z którą ożeniłem się zbyt wcześnie, w wieku 21 lat, jeszcze niedojrzały. Miałem wszystko, ale przeczuwałem, że brakuje tego, co istotne. Sam Bóg zapewne podpowiadał, abym to sobie uświadomił. Był również ze mną w 1990 roku, przy śmierci dwudziestosiedmioletniego brata. To był młodszy brat, huśtałem go na kolanach, kiedy był maluchem. W nocy, gdy umarł, wyszedłem ze szpitala i przez parę godzin jeździłem samochodem bez celu. Czułem się strasznie samotny. Śmierć brata skonfrontowała mnie brutalnie z absurdalnością życia, z daremnością i nicością wszystkiego, co zbudowałem, miotając się na wszystkie strony: moje pierwsze małżeństwo, które się rozpadło, niedająca mi szczęścia pozycja społeczna. Czułem się jak człowiek bez tchu, który nagle musi zwolnić, zatrzymać się, złapać oddech. Dzisiaj wiem, że to wezwanie, aby odpocząć, pochodziło od Boga. Zaślepiony gniewem nie słyszałem Go. Był przy mnie i wtedy, gdy spotkałem kobietę, która została w 1999 roku moją drugą żoną. Młodzieńcza miłość, poznana w czasie, kiedy byłem młodym piłkarzem, pojawiła się jak duch z przeszłości. Była wdową, wciąż tak samo piękną kobietą jak kiedyś. Bardzo się kochaliśmy. Jednak choroba psychiczna, na którą cierpiała i której nasilenia nie przeczuwałem, powoli się pogłębiała. Miała epizody paranoi i obsesyjną zazdrość, która stała się zagrożeniem dla naszego związku. Okresy zahamowania choroby przeplatały się z powtarzającymi się stanami depresji, a nawet próbami samobójczymi. Czułem się bezradny i bezsilny.

Aby ratować małżeństwo, zaryzykowałem wszystko: opuściliśmy Cholet, gdzie mieszkaliśmy, i wybudowaliśmy w Les Sables-d’Olonne duży, piękny dom z widokiem na morze. Kupiłem również żaglówkę na weekendowe wycieczki. Mieliśmy wszystko do szczęścia. Ale choroba postępowała. Nastąpiło zaostrzenie paranoi. Bezustannie jeździła za mną, nawet przy wyjazdach zagranicznych, śledziła każdy mój ruch, przeszukiwała kieszenie. Pewnego dnia, po powrocie z pracy, zauważyłem wielkie ognisko w ogrodzie – żona spaliła w nim wszystkie swoje rzeczy. Sytuacja stała się nie do zniesienia, jej demencja wymuszała częste pobyty w szpitalu psychiatrycznym, aż do tego dnia w 2004 roku, gdy po powrocie z Włoch odkryłem, że odeszła, zabierając wszystko. I tamtej nocy, bez wątpienia najgorszej w moim życiu, Pan Bóg znów pojawił się w mej pamięci. I pozwolił mi zrozumieć, że nawet jeśli ja o Nim zapomniałem, On zawsze był mi wierny…

Od czasu, gdy to sobie uświadomiłem, następował cud za cudem. Łuski spadły z moich oczu i od tamtej pory zacząłem dostrzegać Boga w swoim życiu.

Na początku odnalazłem Jezusa w małej kaplicy nad brzegiem morza. Wszedłem do niej przypadkiem, a wyszedłem godzinę później, odczuwając nieznany dotąd spokój, z sercem pełnym czułości, pewien, że szczęście to życie z Bogiem. Spotkałem również ojca Tymoteusza, przeora pewnej wspólnoty, który wprowadził mnie do czytania Pisma Świętego, zachęcił do sakramentów, liturgii, do modlitwy. Kiedy zaczynamy przyjmować Chrystusa w ten sposób, wszystko się zmienia, wszystko jest nowe, wszystko jest możliwe. Miałem wrażenie, że Jezus niesie mnie w swoich czułych ramionach. Mała Tereska nazywa te ramiona windą. Gdy się w nie rzucimy, wynoszą nas na niebotyczne wysokości…

Rok później, w 2005, po długiej adoracji w tej samej kaplicy nad morzem, usłyszałem wezwanie do kapłaństwa. Po czterdziestu latach życia spędzonego na poszukiwaniu lepszej pracy, większego domu, samochodu o większej mocy oraz coraz większego prestiżu zrozumiałem, że szczęście nie polega na wspinaniu się po szczeblach drabiny społecznej, lecz na schodzeniu z niej. Sam Jezus poszedł tą drogą, umniejszając się, stając się sługą, umywając uczniom nogi. Chciałem jak On być z ludźmi, służyć im, oddać im serce, czas i pięknie przeżywać duchowość diecezjalnego kapłana, która polega na tworzeniu więzi między Bogiem i wspólnotą, między ludźmi.

Po tym wezwaniu, abym poszedł za Nim, Pan Bóg dał mi kapłanów, którzy uwierzyli w  moje powołanie, wysłuchali i towarzyszyli mi bez osądzania. Do dzisiaj ciarki mnie przechodzą, gdy wspominam spotkanie z  księdzem Michelem Santierem, ówczesnym biskupem Luçon. Po wysłuchaniu mojej historii położył mi rękę na ramieniu i powiedział: „Akceptuję pana, Bernardzie, takim, jaki pan jest”. Nie wszystko jednak wyglądało tak różowo, i to raczej najłagodniejsze podsumowanie. Moja droga do kapłaństwa przypominała często bieg z przeszkodami. Spotykałem się z wrogością niektórych prałatów, którzy uważali, że nie należę do ich wspólnoty, że mój wizerunek jest splamiony, a moje dawne życie dyskwalifikuje mnie na zawsze. Postawa tych pasterzy, którzy uważają Kościół za urząd i zajmują się wyłącznie potępianiem, przysporzyła mi wielu cierpień. Kiedy patrzę na to z perspektywy czasu, który upłynął, widzę, że Pan był ze mną we wszystkich przeciwnościach. Dał mi siłę, by znieść odrzucenie, nieprzychylne osądy i ciosy poniżej pasa, prowadząc mnie drogą do święceń kapłańskich 15 kwietnia 2012 roku, w niedzielę Miłosierdzia Bożego… I widziałem, że On nadal działa, gdy kilka miesięcy po uzdrowieniu François, po cudzie, który w opinii wszystkich potwierdził również moje powołanie kapłańskie, niektórzy z tych księży przyszli do mnie, prosząc z pokorą o wybaczenie.

Powracanie pamięcią do własnej drogi życia wymusza też zachwyt. Jestem pełen wdzięczności za tę historię zawiłą, złożoną ze ślepych uliczek, niedoszłych spotkań, historię – która pokazuje, z jak wielkim miłosierdziem Bóg podnosi człowieka z upadku! „Nie powinniśmy nigdy przedstawiać Go sobie inaczej niż jako biegnącego ku nam z rozpostartymi ramionami”, pisze jezuita François Varillon. Jestem dowodem na to, że Bóg jest miłującym ojcem, który spieszy, by odnowić więź z dzieckiem, które od Niego odeszło. Jego istotą jest dobroć, przebaczenie, czułość. Porzuciłem Go na czterdzieści lat, a On każdego dnia, bez znużenia, wypatrywał mnie, czekał z nadzieją na mój powrót. Wołał do mnie, wysyłał zaproszenia, dawał znaki. A gdy wreszcie do Niego powróciłem, z umęczonym sercem, rzucił się w moje ramiona, aby mnie uścisnąć.

Chrześcijanie pozbawieni nadziei głoszą, że era cudów już minęła. Tymczasem to nie cuda są wyschłym źródłem, lecz nasza wiara. Poszukując cudeniek i czegoś nadzwyczajnego, już nie widzimy wokół siebie wszystkich drobnych znaków obecności miłującego Boga. Kiedy ktoś pilnie zważa na Jego obecność, gdy uczy się rozróżniać znaki Jego przejścia w  swoim życiu, odczuwa też pragnienie, by samemu stać się znakiem, jak ci chorzy uzdrowieni przez Jezusa, którzy stawali się Jego świadkami dla innych. Ksiądz Jerzy Popiełuszko był jednym z takich świadków, ukazując oblicze prawdziwego Boga, bliskiego ludziom, miłosiernego, obdarzającego życiem – swoim życiem – w obfitości.

„Wy jesteście światłem świata” (Mt 5,14), powiedział do nas Jezus i umieścił to światło w każdym z nas. To światło miłości i prawdy. Ono rozjaśnia noc, rozprasza ciemności, grzeje serca, oznajmia nadzieję. Ksiądz Jerzy był dla milionów Polaków, zagubionych z powodu kłamstw totalitarnego państwa, tą rozjaśniającą mroki światłością, drogowskazem i latarnią wskazującą pewną drogę prowadzącą do Boga. My też powinniśmy – za jego przykładem – rozjaśniać światłem tego cudu życie w naszych rodzinach, pośród przyjaciół, w swoim wnętrzu i w życiu narodów.

Bernard Brien, Charles Wright, Jerzy Popiełuszko. Prawda przeciw totalitaryzmowi, Wydawnictwo WAM, Kraków 2018


Polecamy: