Śmierć i pierwszy cud św. Róży z Limy

Była zwyczajną młodą kobietą, która z całą żarliwością swego serca bez pamięci rozkochała się w Jezusie. Ta miłość stała się niezwykłym znakiem dla niedawno ochrzczonej ziemi amerykańskiej, którą zaludnili przybysze z całego półwyspu iberyjskiego, zepchnąwszy na margines rdzennych mieszkańców, indiańskich Inków.

Jej życie było nieustannym świadectwem istnienia Boga, który z miłością pochyla się nad każdym ludzkim istnieniem.

Prowadząc niezwykłe życie duchowe, Róża uzyskała od Jezusa w wizji zapewnienie, że będzie zbawiona. Wcześniej bowiem – tak to już bywa u osób głęboko uduchowionych – przeżywała trwogi duszy oraz blady strach, gdy myślała o tajemnicy swego przeznaczenia. Dręczyła ją myśl, że mogłaby utracić Jezusa, i „wówczas ciemniało jej z trwogi w oczach, kiedy spoglądała w przepastną otchłań wyroków Bożych”. Ale niebawem Chrystus Różę pocieszył, krzepiąc jej serce słowami: „Córko, Ja nikogo nie potępiam, chyba że ktoś chce być potępiony. Od dzisiaj bądź więc spokojna o swoje zbawienie!”. Odprawiła spowiedź z całego życia, nabożnie przyjęła Wiatyk św. Następnie prosiła wszystkich obecnych o wybaczenie jej grzechów, które przeciw nim popełniła. Tak umocniona oczekiwała dnia swej śmierci.

Aż nadszedł dzień 23 sierpnia 1617, a była to wigilia wspomnienia liturgicznego św. Bartłomieja. Wieczorem dominikański spowiednik Świętej ojciec Leonardo Hansen – ten, który potem napisał jej żywot na potrzeby procesu kanonizacyjnego – szykował się do wyjścia z jej pokoju, aby zdążyć do swego klasztoru na uroczystą jutrznię, i obiecywał przybyć nazajutrz. Wówczas Róża wiedząc, iż zostało jej jedynie cztery godziny życia, błagała go o błogosławieństwo. Gdy chciał je odłożyć do następnego dnia, ona z uśmiechem odezwała się: „Ojcze, spieszę się, żeby uroczystość świętego Bartłomieja rozpocząć już w radości wiekuistej. Już niebo zaprasza mnie na swoją wspaniałą i uroczystą ucztę. Godzina już jest ustalona. Czy nie chcesz, abym poszła, skoro drzwi stoją już otworem?” Wówczas ojciec Hansen pozostał przy łóżku Świętej. Ta zaś krótko przed skonaniem popadła w zachwycenie, po którym zwróciła się do swego spowiednika: „Jakież wspaniałe rzeczy mogłabym wam opowiadać o słodkości Boga i Jego niebieskim, błogim mieszkaniu. Idę z radością oglądać Boga oblicze chwalebne, któregom szukała w czasie całej swej pielgrzymki”.

Około północy Róża poczuła, że „Oblubieniec nadchodzi i że rozległo się wołanie” (Mt 25, 1–13), więc poprosiła o gromnicę i „wzmocniła się znakiem krzyża”. Następnie nieświadomemu sytuacji bratu (pewnie jej ukochanemu Fernandowi) poleciła, aby zbliżył się do niej i wyciągnął spod jej głowy poduszkę. Spowiednik zanotował po latach, że: „chciała bowiem złożyć głowę na gołej desce, aby mieć poczucie, że umiera na krzyżu”. Nim skonała w Limie o wczesnorannej godzinie 24 sierpnia 1617, w pełnej świadomości wypowiedziała swe ostatnie słowa: „Jezus, Jezus, oby Jezus był zawsze ze mną”, i spokojnie skonała. Ostatnie słowa Róży były jej pierwszą modlitwą, której się nauczyła jeszcze w dzieciństwie.

Tuż po śmierci jej ciało jaśniało niezrównaną pięknością, rumieniec krasił lica i miły uśmiech zdobił usta, więc przytomni sądzili, że jeszcze nie umarła. Ciało Róży nie tylko, że pozostało piękne i omal żywe, ale nawet emanowało z siebie cudowny aromat. Przez dwa dni nie można było urządzić Róży pogrzebu ze względu na liczne tłumy żałobników przybywające nieustannie do domu rodziny de la Maza, aby oddać jej hołd i cześć. Cisnęli się do mar całymi masami pospołu bogaci i biedni, niebieskokrwiści Hiszpaniei dumni Kreole oraz poniżani Indianie i Mulaci. Zgromadzony tłum długo musiał czekać – aż do przeniesienia trumny ze zwłokami do kościoła dominikanów. Na pogrzeb, który odbył się 26 sierpnia 1617, z powodu wielkiej powszechnie oddawanej czci przybyli osobiście najważniejsi notable, w tym wicekról Peru Francisco de Borja y Aragón, arcybiskup limański Bartolomé Lobo Guerro oraz przedstawiciele wszystkich w Limie wspólnot zakonnych, organizacji religijnych oraz członkowie wielu organów publicznych miasta, w tym sędziowie.

Podczas pogrzebu, niezwykle uroczystego, czegoś takiego Lima wcześniej nie widziała, a i później chyba także, wszyscy notable miejscy nieśli jej trumnę z domu żałoby do kościoła dominikanów Santo Domingo. Nieśli jeden po drugim, kolejno przejmując ten zaszczyt. Za nimi szła cała Lima, dosłownie kto tylko mógł, żegnał Najpiękniejszy Kwiat Ameryki.

Napływ ludu na pogrzebie był tak wielki, że zwłoki Róży musiano obstawić wojskiem gdyż rozhisteryzowany tłum, pragnąc zdobyć relikwie, runął na orszak, aby urwać choć strzępki kiru, uszczknąć kwiatka z mar, a nawet odłamać drzazgę z trumny. Wielbiciele podbiegali do zwłok Róży i starali się obrywać części jej ubrania, aby mieć po niej relikwię, pamiątkę. Doszło nawet do tego, że ktoś urwał jej jeden z palców. Nie była w stanie nad tym wybuchem czci i entuzjazmu zapanować nawet straż wicekrólewska. Dlatego też trzykrotnie zmieniano trasę pogrzebu, podczas którego mary Róży zostały otoczone oddziałem wojska.

W końcu dopiero przy zamkniętych drzwiach udało się trumnę złożyć do grobowca na cmentarzu, czyli na krużgankach klasztoru dominikanów w Limie, gdzie Święta życzyła sobie spoczywać po śmierci. Zaraz też po złożeniu do grobu ciała rozentuzjazmowany lud okrzyknął Różę świętą.

Piotr Stefaniak, Św. Róża z Limy, Wydawnictwo WAM, Kraków 2009


Polecamy: