Bł. Michał Czartoryski OP, męczennik powstania

Niech ojciec się przebierze. Jest szansa.
– Nie zdejmę szkaplerza.
– Tu jest ubranie.
– Jestem potrzebny tym chłopcom. Zaraz wpadną zbiry Dirlewangera. Zastrzelą rannych powstańców i kapelana.

Ofiara
Robił zapiski. Dużo w nich o męczeństwie. Pragnął go?

Gdy miał 30 lat (był wtedy w nowicjacie), zapisał: „Czy wiem, do czego dążę? Celem tym jest zupełne oddanie się na służbę Bogu. Zupełne, całkowite, bezapelacyjne, począwszy od codziennych najdrobniejszych obowiązków rozumianych przez najczulsze sumienie, poprzez strapienie, bóle, krzyże, oschłości – aż do męczeństwa”. W tym samym czasie pisał w pamiętniku: „Wiara daje moc męczeństwa”.

Po ślubach wieczystych i święceniach kapłańskich: „Dla owocnej pracy apostolskiej: nauczania słowem, trzeba koniecznie prawdziwego zaparcia się siebie, całkowitej ofiary z siebie dla Boga, trzeba, aby miłość opanowała całkowicie całe życie, trzeba mieć dobrze wypraktykowanego ducha ofiary”.

Najbardziej zastanawia ten wpis: „Gdy będę świętym, wtedy Bóg powie o mnie: «Podoba mi się ten brat Michał»”. Czartoryski zapisał to na krótko przed wstąpieniem do zakonu. Ojciec Dariusz Kantypowicz, dominikanin z klasztoru na warszawskim Służewie, dobrze poznał życie i pisma Michała Czartoryskiego – zajmuje się propagowaniem jego kultu w klasztorze. Na 70. rocznicę jego męczeńskiej śmierci stworzył o nim stronę internetową, organizował wystawy, prelekcje. – Tu raczej nie chodziło o męczeństwo w sensie oddania życia, ale bardziej o oddanie siebie na służbę w życiu zakonnym – mówi ojciec Kantypowicz. Ale zaraz dodaje, że gdy Czartoryski zdecydował się na udział w Powstaniu, musiał sobie zdawać sprawę, że może zginąć. – W młodości sam był żołnierzem i wiedział, co to wojna.

Dwór
Na dworze w Pełkiniach koło Jarosławia jest po kolacji. Dorośli pójdą zaraz do pokoju dzieci zmówić pacierz. Jan Franciszek zapalił dwie świeczki przy fi gurce Matki Bożej – u Czartoryskich za ołtarzyk odpowiadają dzieci. Wierzę w Boga, Ojcze nasz, Zdrowaś Mario. Tak co wieczór. Czartoryscy z Pełkiń to stary ród książęcy. Wywodzą się z Litwy – protoplasta był wnukiem księcia Giedymina. Zawsze odgrywali ważną rolę w Rzeczypospolitej. Gdy ta chyliła się ku upadkowi, byli za reformami. Gdy nie było jej na mapie, bili się o niepodległość. Za udział w powstaniu car każe ściąć jednego z nich toporem. Książę Adam Jerzy ucieknie jednak do Paryża, zostanie przywódcą słynnego Hotelu Lambert.

Młodszy brat Adama Jerzego odziedziczył Jarosław z okolicznymi dobrami. Przyszły ojciec Michał jest jego prawnukiem – rodzi się w Pełkiniach 19 lutego 1897 roku jako Jan Franciszek. Walczy w obronie Lwowa i wojnie polsko- -bolszewickiej, potem w powstaniach śląskich. Za męstwo dadzą mu Krzyż Walecznych.

Ma ośmioro braci, wszyscy humaniści. On jako jedyny idzie na Politechnikę Lwowską – wyjdzie z dyplomem inżyniera. Religijne wychowanie wyciśnie piętno na rodzinie: siostra Weronika pójdzie do zakonu wizytek, bracia Jerzy i Stanisław zostaną księżmi. On wybierze życie zakonne.

Habit
– Co robi u dominikanów książę? – pyta ktoś ojca Innocentego Bocheńskiego o Michała Czartoryskiego (razem wstąpili do zakonu).
– Czyści ustępy – odparł przyszły filozof, rektor uniwersytetu we Fryburgu szwajcarskim.

Czartoryski ma 31 lat i za sobą kilka miesięcy w diecezjalnym seminarium, gdy puka do furty klasztornej dominikanów w Krakowie. Dostaje biały habit, czarną kapę i zakonne imię Michał – od walecznego archanioła, patrona żołnierzy.

W nowicjacie jest starszy od współbraci o kilkanaście lat. Wyznacza wszystkim prace porządkowe. Podobno sobie zawsze zostawiał do sprzątania ubikacje.

Kilka lat później, po wieczystych ślubach i święceniach kapłańskich, zostanie opiekunem nowicjuszy. Surowy, wymagający, strofuje o byle co. Uważa, że tak należy. „Nie trzeba wychowywać ludzi przeczulonych i rozdelikaconych, i miękkich. Trzeba owszem: zakonników mężnych; dlatego dla wyżej wyrobionych potrzeba więcej konsekwencji, hartu, surowości, bezwzględności” – zapisał w pamiętniku jeszcze w 1933 roku.

Ojciec Stanisław Dobecki, jedna z barwniejszych postaci wśród polskich dominikanów, poznaje go w 1935 roku – ojciec Czartoryski przyjmował go do nowicjatu. „(…) robił wrażenie surowego ascety, ale w rozmowie okazywał się łagodny, uprzejmy i często uśmiechający się. Na jedno ucho nieco słabiej słyszał, więc pilnie i cierpliwie słuchał, co się mówiło” – będzie opowiadał na starość ojciec Dobecki przed trybunałem beatyfikacyjnym.

Wychowawcze metody ojca Michała nie wszystkim się jednak podobają. W styczniu 1944 roku przełożeni zwalniają go z urzędu magistra nowicjuszy i studentów. Z Krakowa przenoszą do klasztoru na warszawskim Służewie. Jest rozżalony.

Służew zna dobrze. Kilka lat wcześniej, jako wykwalifikowany inżynier, pomagał nadzorować budowę tamtejszego klasztoru i domu dla dominikańskich studentów. Dwa lata przed wojną sprowadził się tutaj z klerykami z Krakowa.

Stryj
Barbara Czartoryska podaje elegancko kawę, w porcelanowej filiżance. Częstuje wybornym piernikiem. – Nie ja piekłam, ale jest domowej roboty – zapewnia. Urodziła się w 1935 roku, jest córką brata ojca Michała.

– Czyli to mój stryj – pani Barbara lubi posługiwać się tradycyjną terminologią.

Kazimierz Czartoryski, ojciec Barbary, był najstarszy z rodzeństwa. Zginął tragicznie w wypadku, gdy córka miała roczek. Wdowa Helena mieszkała z dziećmi na Kresach – dzisiaj to Ukraina. Gdy wybuchła wojna, uciekła przed Sowietami do majątku przyjaciół w Nowym Żmigrodzie pod Jasłem.

Zaglądał tam czasem ojciec Michał Czartoryski, by odwiedzić jej matkę. Ale Barbara Czartoryska zapamiętała go, jak w żmigrodzkim kościele odprawiał mszę w starym dominikańskim rycie. – To jego nabożne skupienie mam do dziś przed oczyma – wspomina pani Barbara. – Byłam przejęta, że to stryj odprawia. To jedyny obrazek, jaki kojarzy jej się z przyszłym błogosławionym.

Miała wtedy sześć, siedem lat. Więcej stryja nie widziała.

Wojna
– Polska bardziej potrzebuje waszej pokuty i modlitwy – mówi młodszym braciom.

Jest jeszcze wrzesień 1939 roku. Wielu młodych zakonników rwie się do walki. Ojciec Czartoryski perswaduje im, że zostali powołani do czego innego. Posłuchali go.

Polska ponosi klęskę w kampanii wrześniowej, a Wehrmacht zajmuje służewski klasztor – zakonnikom zostawiono kilka pomieszczeń. Braci studentów trzeba znów przenieść do Krakowa. Ojciec Czartoryski będzie ich wychowawcą do 1943 roku, aż przełożeni każą mu wrócić na Służew.

Kilka tygodni czerwca i lipca 1944 roku spędza w Żułowie na Lubelszczyźnie. Zgromadzenie Sióstr Służebniczek krzyża ma tam klasztor – Czartoryski zna je dobrze z podwarszawskich Lasek. Żułów opuszcza pod koniec lipca. Wyjeżdżał z małą przygodą. Zaprzężone do bryczki konie uparły się i nie chciały ruszyć. Ktoś z obecnych mówi, że to niedobry znak. Proszą, żeby odłożył wyjazd. Odpowiedział, że musi do Warszawy.

Kapelan
„Podzieliliśmy się jeszcze najświeższymi wiadomościami z nadzieją i humorem” – będzie zeznawał pół wieku później przed trybunałem beatyfikacyjnym ojciec Dobecki. Tak zapamiętał ostatnie spotkanie z Michałem Czartoryskim.

Jest wczesne popołudnie 1 sierpnia 1944 roku, wtorek. Ojciec Czartoryski opuszcza służewski klasztor i udaje się na Powiśle – zamówił wizytę u okulisty. Bodaj ostatnim ze współbraci, który go widział, był właśnie ojciec Dobecki. Wracał do klasztoru z zakonspirowanej willi, gdzie udzielił komunii świętej młodzieży mającej iść do Powstania. Na Powiślu ubrany w biały habit i czarną pelerynę ojciec Czartoryski widzi młodych ludzi z biało-czerwonymi opaskami na rękawach. Znak, że zaraz się zacznie. Gdy wybija Godzina „W”, pije herbatę w mieszkaniu Kaszniców na Powiślu.

Kasznicowie to znana rodzina. Senior rodu, profesor Stanisław Kasznica, to przedwojenny rektor Uniwersytetu Poznańskiego. Z prymasem Hlondem namówił dominikanów, by wrócili do Poznania i zajęli się duszpasterstwem studentów. Jego syn Krzysztof zostanie ciężko ranny w Powstaniu, później wstąpi do dominikanów. Drugi – Stanisław – będzie ostatnim komendantem Narodowych Sił Zbrojnych, zostanie rozstrzelany w więzieniu na Mokotowie.

– Powstanie! – krzyczy tamtego popołudnia uradowana Eleonora, szesnastoletnia córka Kasznicy, gdy piją herbatę. Co na to ojciec Michał? – Nic nie mówił, modlił się – będzie wspominać potem pani Eleonora.

Z powodu walk nie ma jak wrócić do klasztoru na Służew. Ani jak zawiadomić współbraci, że nie wróci. W mieszkanie Kaszniców trafi ł pocisk. Pomaga im wynosić z mieszkania to, co ocalało. Pierwszą powstańczą noc spędza u sąsiadów Kaszniców.

Na drugi dzień idzie do kościoła Świętej Teresy na rogu Tamki i Smulikowskiego. Świątynia jest pusta – proboszcz i wikary uciekli poprzedniego dnia; wiedzieli, na co się zanosi. Zabiera stamtąd puszkę z komunikantami, kielich i patenę. Nie chce, żeby zostały sprofanowane.

Na Powiślu walczy ponad czterystu powstańców z III Zgrupowania „Konrad”. Ojciec Czartoryski idzie do ich dowódcy. Jeden z żołnierzy „Konrada” będzie potem wspominał: „Dnia 2 sierpnia przyszedł wysoki, w białym habicie, niemłody już dominikanin, mówiąc krótko, że wybuch powstania zaskoczył go w mieszkaniu jego znajomych (…), a ponieważ on widzi, że oddziały nasze już mają kilku zabitych i wielu ciężko rannych żołnierzy, więc potrzebny jest kapelan do posługi duszpasterskiej i on pragnąłby im tej posługi udzielać”. Zostanie ich kapelanem.

Służba
Prawie 75 lat później próbujemy odtworzyć tamten dzień, 1 sierpnia 1944 roku. A dokładniej drogę ojca Michała ze służewskiego klasztoru na Powiśle. Służew był przez stulecia wsią folwarczną; dopiero w latach trzydziestych ubiegłego wieku przyłączono go do Warszawy. W czasie wojny nie było więc metra, jak dziś. Ale przy alei Wilanowskiej był kolejowy Dworzec Południowy. Zatrzymywały się na nim pociągi wąskotorowej Kolei Grójeckiej, które łączyły Grójec z warszawskim Nowym Miastem. W czasie okupacji szmuglowano nimi żywność z podwarszawskich wiosek do stolicy – reglamentowane przez okupanta towary ukrywano w skrytkach pod podłogą wagonów.

– Michał Czartoryski prawdopodobnie takim pociągiem udał się w tamten wtorek do Warszawy – mówi ojciec Kantypowicz. – Mógł wysiąść na dworcu Warszawa-Śródmieście – zgaduje zakonnik. Na Powiśle to kawałek drogi. Czartoryski podjechał tramwajem albo poszedł pieszo. W każdym razie po drodze musiał widzieć grupki młodych ludzi z biało-czerwonymi opaskami, spieszących na miejsca zbiórek. Wszak do Godziny „W” zostało już niewiele czasu. Dominikanie zastanawiali się potem nie raz, czy Czartoryski wiedział o wybuchu Powstania. I czy wyjście do okulisty nie było tylko pretekstem, żeby przedostać się ze Służewa do centrum miasta i przyłączyć do walczących.

Dowodów na udział w konspiracji ojca Michała nie ma. – Ale mało prawdopodobne, żeby zdążył nawiązać kontakt z warszawską Armią Krajową, skoro przybył do stolicy dopiero w lipcu, na parę tygodni przed wybuchem Powstania – mówi ojciec Kantypowicz.

Potwierdza to jeszcze jedna rzecz. Z zachowanych relacji Kaszniców wynika, że Czartoryski nie miał przydziału do żadnego z powstańczych oddziałów. Ojca Kantypowicza nie dziwi, że jego współbrat, jak tylko Powstanie wybuchło, od razu zgłosił się do pomocy. – On był z tego pokolenia, które wstydziłoby się powiedzieć: Nie pójdę na wojnę, nie będę służył ojczyźnie.

Nadzieja
Robił to, co każdy powstańczy kapelan. „Usługiwał żołnierzom i cywilom. Przemykał się po ulicach, za barykady i do okopów, chodził do szpitala, przesiadywał przy łóżkach rannych” – pisze Marcin Brzeziński, biograf Czartoryskiego. Powstańczy szpital mieścił się w modernistycznym budynku szwedzkiej firmy Alfa Laval (przed wojną produkowano w niej dojarki i wirówki do mleka). Gdy Czartoryski przychodził do szpitala, siadał na stołku między łóżkami i odmawiał różaniec. Z zewnątrz dochodziły odgłosy walk, pojękiwania rannych, a on najzwyczajniej w świecie przesuwał paciorki. Jakby chciał im dodać spokoju.

Odprawia pogrzeby, nieraz po kilka dziennie. – Bądźcie gotowi na spotkanie z Bogiem – mówi żyjącym. Gdy chowa ulubieńca całego oddziału, jeden z chłopaków mdleje. On się trzyma. Wie, co to wojna – był żołnierzem. Eleonora Kasznica tak go zapamięta: „Charakteryzował się ogromnym spokojem w postaci i w oczach, uważnym i takim autentycznie dobrym spojrzeniem”.

Ranni powstańcy wyglądają jego odwiedzin jak zbawienia. Strzelec Jan Chmielewski „Mączka”: „Widok wyłaniającej się sylwetki niezmordowanego księdza, zawsze pogodnego i tchnącego optymizmem (…), łagodził nasz ból. Dla każdego, nawet najciężej rannych, zawsze znalazł słowa pociechy i potrafi ł natchnąć nadzieją i wiarą na lepszą przyszłość”.

Niesie nie tylko pomoc duchową. Z powstańczej kuchni dziwnie szybko znikają zapasy, brakuje jedzenia dla rannych. Kasznicówna żali się kapelanowi, że ktoś podbiera żywność. Jest pewna, że musiał interweniować, bo zapasy przestały tajemniczo znikać.

Habit
Gdy wstępował do dominikanów, złożył ślub, że habitu nigdy nie zdejmie. Takie zwyczaje panowały wtedy we wszystkich zakonach.

Barbara Czartoryska pamięta, jak jej matka opowiadała, że nawet na łyżwach jeździł w habicie. – Mówiła, że wyglądał jak barokowa figura świętego – pani Barbara wspomina o piruetach, jakimi ojciec Michał popisywał się na zamrożonym stawie w swoim habicie.

W czasie Powstania też ciągle w nim chodzi. „Dominikanin jest liturgiem nie tylko przy ołtarzu, ale mocą kapłaństwa, a zwłaszcza profesji zakonnej, zawsze chodzi w stroju liturgicznym” – zapisał kiedyś w pamiętniku. Eleonora Kasznica: „Pamiętam, z jaką delikatnością i pewnym zażenowaniem prosił mnie o wypranie szkaplerza i kaptura. Chodził po piwnicach i gruzach do rannych, biały habit się brudził, chciał mieć czysty szkaplerz, a z wodą były kłopoty”.

Wkrótce jego habit nie spodoba się esesmanowi. Kto wie, może z powodu tego habitu zginie.

Kazanie
Ale to później. Na razie jest 15 sierpnia. W 1944 roku wypadał we wtorek, ale w kalendarzach z tamtego czasu zaznaczony jest na czerwono, jak dziś: obchodzono Wniebowzięcie Marii Panny i Święto Żołnierza na pamiątkę zwycięstwa nad bolszewikami.

Na dziedzińcu kamienicy przy Smulikowskiego ojciec Michał odprawia uroczystą mszę. Zebrał się cały oddział.

Dookoła płoną domy, słychać huk pękających pocisków i terkot broni maszynowej. On stoi przy polowym ołtarzu, jak gdyby nigdy nic, niewzruszony strzelaniną. – „Byliśmy zahipnotyzowani spokojem księdza kapelana” – będzie wspominał później Stanisław Krowacki, jeden z żołnierzy „Konrada”.

Mówi płomienne kazanie: o wolności, poświęceniu, ofierze. Stanisław Krowacki: „Gorące słowa otuchy uskrzydlały nas i mobilizowały do większych wyrzeczeń, czuliśmy się jedną wielką rodziną, walczącą o swój byt i godność”. Zachowało się zdjęcie z tamtej mszy. Ładnie przystrojony polowy ołtarz z krzyżem owiniętym w biały jedwab, polski orzeł, wysokie świece. Ojciec Michał stoi w ornacie z mszałem w ręku. Nie wie, że zostały mu trzy tygodnie życia.

Szkaplerz
Powiśle było nie do utrzymania. 6 września wcześnie rano Michał Czartoryski odprawia swoją ostatnią mszę. Już wie, że to koniec, że zaraz wejdą Niemcy.

Jedna z sanitariuszek wspominała potem: „Szczególnie utkwiło mi w pamięci to, jak ojciec Michał rozdawał rannym i nam, sanitariuszkom, komunikanty, po kilka, do ostatniej kruszyny, aby nie dostały się w ręce wroga i nie były zbezczeszczone. I tak posileni, z Bogiem, ciągle podtrzymywani na duchu rozmowami z ojcem Michałem, czekaliśmy końca”.

Zbliża się południe. W piwnicy przy ulicy Tamka sześciu ciężko rannych powstańców i młoda dziewczyna. Ktoś ma rozpruty brzuch, ktoś przestrzelone płuco, ktoś nie ma nogi. W oczach mają strach. W sieni obok sali profesor Stanisław Kasznica rozmawia z ojcem Michałem. W ręku trzyma granatowy kombinezon. Rozmowę słyszała Eleonora Kasznica. Wyglądała tak:

– Niech się ojciec przebierze. Jest szansa.
– Nie, panie profesorze. Nie zdejmę szkaplerza.
– Tu jest ubranie. Niech ojciec z nami wychodzi.
– Jestem potrzebny tym chłopcom.

Profesor Kasznica napisze potem: „Pożegnaliśmy się w milczeniu, silnym uściskiem, z przejmującym wzruszeniem. On jak zawsze opanowany, spokojny, nawet pogodny. Czuliśmy, że to ostatnie pożegnanie, że nie zobaczymy się już nigdy więcej…”.

Za godzinę do szpitalika wpadną zbiry Oskara Dirlewangera.

Egzekucja
Nie wiemy, jak wyglądały jego ostatnie chwile przed wejściem Niemców. Ale najpewniej, jak czynił to często przedtem, siedział obok ciężko rannych z różańcem w ręku i odmawiał „Zdrowaś Mario, łaski pełna, Pan z Tobą…”.

Co powiedział rannym? Może nic. Może tylko udzielił im absolucji generalnej – tak nazywa się rozgrzeszenie w wypadku zagrożenia życia.

– Kim jesteś? – spytał potem esesman w białych rękawiczkach.
Podobno nic nie opowiedział. Pokazał tylko dokumenty.
Der größte Bandit! – krzyczał esesman. Kazał mu zdjąć habit. Ale Czartoryski odmówił.

Podobno rannych zastrzelono w łóżkach. Kapelana – na zewnątrz. Po egzekucji esesmani kazali wynieść ciała na barykadę i podpalić. Będą potem mówić niektórzy, że zginął bez sensu. Maksymilian Kolbe uratował ojca rodziny, gdy szedł dobrowolnie na śmierć. A on? Niczyjego życia nie uratował. Ci powstańcy i tak by umarli. To po co z nimi został?

Ojciec Zygmunt Mazur, postulator procesu beatyfikacyjnego Michała Czartoryskiego, napisze: „Rozumiał, że dla tych ciężko okaleczonych ludzi musi być uosobieniem nadziei i łaski Bożej”.

Barbara Czartoryska uważa, że stryj musiał się tak zachować, bo taki po prostu był. – On nie dlatego został świętym, że zginął męczeńską śmiercią. On wybrał męczeństwo, bo był święty.

Stanisław Zasada, Duch ’44. Siła ponad słabością, Wydawnictwo WAM, Kraków 2018


Polecamy: