Matka Teresa z Kalkuty uchodziła w świecie za przykład osoby, która odniosła wielki sukces, choćby i w kategorii misyjnego dzieła pomocy najuboższym. Dopiero jednak po jej śmierci okazało się, jak bardzo w głębi duszy cierpiała.
Ganxhe, czyli Agnes Bojaxhiu (1910-1997), urodziła się w należącym wówczas do Serbii mieście Skopje (obecnie jest to stolica Macedonii). Wcześnie zmarł jej ojciec – potomek dużej, zamożnej rodziny albańskiej, kupiec i przedsiębiorca budowlany, patriota, człowiek prawy i wrażliwy. Matka ze swojej strony przekazała dzieciom ducha głębokiej wiary i uczynności.
Agnes powoli odkrywała swoje powołanie – chciała zostać misjonarką. Decyzja ta była jednak związana z wewnętrzną walką. Wstąpienie do zakonu misyjnego oznaczało stałe oddalenie od rodziny, przyjaciół i ojczyzny. Jako osiemnastoletnia dziewczyna złożyła prośbę o przyjęcie do irlandzkiego Zgromadzenia Sióstr Loretanek, zakonu kształcącego personel dla szkół w Indiach. Po wyjeździe z domu w 1928 roku Agnes nigdy już nie zobaczyła się z matką i siostrą, które mieszkały w Tiranie odciętej po wojnie od świata przez szczególnie brutalny reżim komunistyczny Envera Hodży. Przez 11 lat pozbawiona była nawet kontaktu listownego z matką.
U loretanek nauczyła się języka angielskiego, którym posługiwała się potem przez całe życie. Przybrała imię Teresa, oddając się pod patronat św. Teresy od Dzieciątka Jezus, i wysłana do Indii zaczęła pracować jako nauczycielka geografii i historii w przyklasztornej szkole sióstr loretanek w zamożnej dzielnicy Kalkuty. Po jakimś czasie zrobiła dodatkowe kursy i została dyrektorką szkoły. Mogła uznać swoje życie za udane.
Wtedy jednak w jej życiu nastąpił przełom. We wrześniu 1946 roku jadąc pociągiem na doroczne rekolekcje do miasta Darjeeling u podnóża Himalajów, siostra Teresa doznała inspiracji, którą nazwała potem powołaniem w powołaniu. Jak wspominała później, usłyszała wtedy wyraźnie wewnętrzny głos, rozkaz Jezusa, by porzuciła wszystko i zamieszkała razem z nędzarzami w slumsach Kalkuty nękanej wojną wyzwoleńczą, chaosem i głodem.
Nie wiedziała tylko, jak się do tego zabrać. Gdy zwróciła się o pozwolenie do biskupa, ten najpierw odmówił zgody na opuszczenie przez nią klasztoru. Termin „eksklaustracja”, wyjście z zakonu, polecił zastąpić słowem „sekularyzacja”, co czyniłoby z Matki Teresy osobę świecką. Niepokoiło ją to, ale nie ustępowała. Po długich pertraktacjach oraz po wielu modlitwach i nadaniu sprawie biegu urzędowego, siostra Teresa uzyskała z Watykanu pozwolenie na roczną eksklaustrację. Odejście od loretanek okazało się dla niej znacznie boleśniejsze niż opuszczenie rodziny. Matka Teresa przyznawała, że ból rozłąki był wielki, ale dziękowała Bogu za tę łaskę, bo pokazał jej, jaka jest słaba.
Żaden ból nie był jednak w stanie złamać jej postanowienia. 16 sierpnia 1948 roku zmieniała swój dotychczasowy habit na płócienne białe sari z niebieską obwódką i cicho opuściła zakon. Po kursie pielęgniarskim zamierzała założyć zgromadzenie sióstr, które żyłyby tak samo jak indyjscy nędzarze.
Ogarnęło ją bolesne uczucie wielkiej samotności, bo loretanki odcięły się od jej przedsięwzięcia. Matka Teresa cierpliwie znosiła tę życiową próbę, upatrując w niej zamysł Opatrzności. Do przełożonej loretanek, która nie udostępniła bezdomnej schronienia w pustym domu zgromadzenia, pisała: „Proszę się nie martwić, że musiała mi Matka odmówić, jakieś dobro na pewno z tego wyniknie” (9 listopada 1948). Nie bez realizmu stwierdziła, że każdy początek jest trudny, „ma wiele krzyży”. Modliła się o odwagę, żeby nie cofnąć się przed ofiarą, którą złożyła z własnej, nieprzymuszonej woli. Pocieszała się, że ten, który dał jej pragnienie wypicia kielicha goryczy, da jej także siły.
21 grudnia 1948 roku Teresa poszła po raz pierwszy do slumsów jako misjonarka. Tam zetknęła się z wszystkimi obliczami nędzy: bezdomnymi, ludźmi umierającymi z głodu na ulicy, owrzodziałymi trędowatymi, porzuconymi dziećmi, natarczywymi żebrakami, przestępcami. Najpierw założyła szkołę dla dzieci, które uczyła na podwórku, pisząc patykiem po błocie. Ponieważ nie miała żadnego źródła utrzymania, musiała żebrać o jedzenie i najpotrzebniejsze rzeczy. Spoglądając wstecz i wspominając „pałacowe budynki loretanek”, czuła, jakby kusił ją wąż. „Wystarczy, że powiesz słowo, a będziesz mieć to wszystko”. Był to szczególnie trudny okres, pracowała sama. Kolejny problem to konieczność posiadania współpracownic. Siostra Teresa bardzo się o nie modliła. Wspominała Maryję, która w Kanie Galilejskiej zwróciła się do Jezusa: „Nie mają wina”.
Już po paru miesiącach, w marcu 1949 roku dołączyły do niej pierwsze współtowarzyszki, dawne uczennice. To oczywiście nie spodobało się loretankom, uznającym dzieło Matki Teresy za konkurencję co do powołań. Jej ekstrawagancki plan uważały one za wymysł diabelski. Matka Teresa wytrzymała to ze spokojem. „Za wszystko jestem wdzięczna Bogu”. Dla niej było jasne, że jej praca ma swój początek w prywatnym ślubie, jaki złożyła w 1942 roku, aby „Bogu nie odmawiać niczego”. Swojemu kierownikowi duchowemu pisała, że chciała w ten sposób dać Panu „coś bardzo pięknego” i „bez zastrzeżeń”. „Żyję dla Boga i rezygnuję ze swojego «ja», i w ten sposób sprawiam, że za mnie żyje Bóg”.
Półtora roku później wspólnota misjonarek liczyła już 12 osób. Niedługo potem kobiety wystosowały prośbę o formalne erygowanie zgromadzenia. W 1950 roku Zgromadzenie Misjonarek Miłości zatwierdził Pius XII. Dziś misjonarek jest około pięciu tysięcy w 119 krajach.
Na początku swojej pracy na ulicach Kalkuty Matka Teresa stwierdziła: „Musimy pokutować dużo więcej niż nawet karmelitanki – dlatego, że codziennie stykamy się z grzechem”. Ale w kwestii umartwień arcybiskup Périer dał jej radę: „Co do cierpień, to nie musi Matka ich szukać. Wszechmogący Bóg codziennie ich dostarcza: nie zawsze są takie, jak sobie wyobrażaliśmy, cielesne i tego typu, ale cierpienia wewnętrzne, przeciwności, niepowodzenia naszych planów, niepokoje o wspólnotę, o dzieło, nieporozumienia w naszych kontaktach z innymi zakonnikami czy rodzinami, czasami niespodziewany sprzeciw itd.”. Nic dodać, nic ująć.
I tak, w kwestii praktyk ascetycznych Matka Teresa doszła z czasem do podobnego wniosku: „Niech Ojciec podkreśla [podczas udzielania siostrom pouczeń], że nasz Pan nie chce, byśmy w naszym Zgromadzeniu zużywały energię na praktykowanie pokuty – na poszczenie itd. za nasze grzechy – ale raczej byśmy wyniszczały siebie, dając Chrystusa ubogim, a do tego potrzeba nam Sióstr silnych na ciele i umyśle. – Jeśli Bóg zsyła chorobę – to jest to Jego zmartwienie – ale nie sądzę, żebyśmy miały prawo psuć swoje zdrowie – i czuć się słabo, kiedy idziemy do ubogich. – Lepiej dobrze jeść i mieć mnóstwo sił, by się uśmiechać do ubogich i dla nich pracować”.
I zgodnie z tym planem Matka Teresa nie „psuła” świadomie swojego zdrowia, ale też nie miała warunków, aby o nie szczególnie dbać, ani ochoty na to. Po tak intensywnym i wypełnionym ciężką pracą życiu trudno się dziwić, że w ostatnich latach cierpiała na poważne kłopoty ze zdrowiem.
Zapadła na chorobę wieńcową. W 1983 roku wstawiono jej rozrusznik. Od 1990 roku wielokrotnie powtarzały się u niej ataki serca. Po kolejnym wszczepiono jej nowy rozrusznik. W 1993 roku zachorowała na malarię. W 1996 roku nastąpił kolejny poważny atak serca. Po zawale zdecydowano się na operację kardiologiczną. Tuż przed śmiercią, ogromnie cierpiąc, powiedziała: „Jezus prosi o trochę za wiele”. 5 września 1997 roku zmarła na atak serca w wieku 87 lat.
Okoliczności śmierci Matki Teresy miały wymowę symboliczną. Kiedy w otoczeniu sióstr misjonarek umierała w późnych godzinach wieczornych, nagle, na skutek awarii prądu, cała Kalkuta pogrążyła się w ciemnościach. To Matka Teresa właśnie poświęciła się bez reszty, żeby być światłem Jezusa w „norach najuboższych”. Sama określiła to w ten sposób: „Jeśli kiedykolwiek będę Świętą – na pewno będę Świętą od «ciemności». Będę ciągle nieobecna w Niebie – aby zapalać światło tym, którzy są w ciemności na ziemi”. Podobnie jak Teresa z Lisieux, która obiecała zsyłać z nieba róże, tak Matka Teresa pragnie być wiecznie użyteczna.
Matkę Teresę, powtórzmy, przede wszystkim postrzegano jako kobietę sukcesu, choćby specyficznego. Od pewnego momentu w życiu święciła przecież same po ludzku rozumiane tryumfy. W tym kontekście z wielkim zaskoczeniem przyjęto jej niepublikowane za życia listy do zaprzyjaźnionych duchownych, w których uskarżała się na swoje wielkie wątpliwości duchowe, niezdolność do modlitwy, wewnętrzną oschłość i ciemności wiary. Te duchowe cierpienia ujawniała paru zaprzyjaźnionym duchownym dopiero w 1963 roku, ale pisała, że dojmujący ból trwał od początku jej dzieła. „Jak gdyby wszystko obumarło”. Jej wnętrze wydawało się „ścięte lodem. – Tylko ta ślepa wiara pomaga mi przetrwać, bo w rzeczywistości wszystko jest dla mnie ciemnością”.
Skarżyła się też, że trudno jej wyrazić swoje myśli słowami. „Gorąco pragnę – pełnym bólu pragnieniem bycia wszystkim dla Boga – być święta w taki sposób, żeby Jezus mógł w pełni żyć swoim życiem we mnie. Im bardziej ja chcę Jego – tym mniej sama jestem chciana. – Chcę kochać Go tak, jak jeszcze nigdy dotąd nie był kochany – a mimo to trwa we mnie to głębokie uczucie oddzielenia od Niego – ta straszna pustka, to poczucie nieobecności Boga”.
W niezwykłych wyznaniach duchowych Matki Teresy uderza przede wszystkim jej wielkie uczucie osamotnienia. Przy całej bezradności języka czuła ona głęboką potrzebę podzielenia się swoim ciężarem z osobami zaufanymi. Nie była w stanie wyrazić dobrze tego wszystkiego, czego doświadczała. Słowa pocieszenia ze strony kierowników duchowych przyjmowała z wdzięcznością, jednak nie przynosiły jej one wewnętrznej ulgi. Arcybiskup Périer przekonywał ją, że nie ma w jej cierpieniach niczego, co nie byłoby znane w życiu mistycznym. Pocieszał ją też, interpretując jej cierpienia jako oczyszczenie i zabezpieczenie przed pychą w obliczu niezwykłej owocności dzieła, które prowadziła. Jest to sposób, „byśmy trwali w pokorze pośród oklasków, rozgłosu, pochwał, wyrazów uznania itd. i powodzenia”.
Tymczasem Matka Teresa czuła się głęboko upokorzona, zawstydzona przeżywanymi stanami duszy. „Tak wiele we mnie pytań bez odpowiedzi – boję się je odsłaniać – w obawie przed bluźnierstwem”. Pod koniec życia poprosi kierowników duchowych, by zniszczyli jej listy. Listy jednak przetrwały.
W rachunkach sumienia, w spowiedziach, w rozmowach z kierownikami duchowymi zastanawiała się, czy sama nie jest przyczyną tych stanów. W liście do ojca Picachy’ego, swojego byłego spowiednika i kierownika duchowego, zastanawia się, czy aby nie jest bezwstydną hipokrytką, która opowiada o Boskich tajemnicach, gdy tymczasem sama w nie nie wierzy. Pisze jednak, że gdy chce wyznać ludziom swoje poczucie braku wiary, czuje się bezsilna. Boi się, że cierpienie wyprowadzi ją z równowagi duchowej, co jednak nie nastąpiło. Stwierdza nie bez zdziwienia, że dochodzi tuż, tuż do momentu załamania, ale się jednak nie załamuje. Znajduje bardzo konkretny sposób radzenia sobie z cierpieniem: „Kiedy pewne dni są dużo cięższe – staję zwyczajnie jak malutkie dziecko i cierpliwie czekam, aż burza ucichnie”. W chwilach cierpienia jeszcze bardziej zdecydowanie powierzała się Bogu. Pewnego mrocznego dnia pomocą stał się dla niej 2 List do Koryntian (11, 19-23, 12, 1-9): „Wystarczy ci mojej łaski”.
Często wydawało się jej, że cierpienie ją przerasta. „Bardzo proszę o modlitwę, żeby Bóg zechciał zabrać z mojej duszy tę ciemność chociaż na kilka dni. Bo czasami agonia tej udręki jest tak wielka, a jednocześnie tęsknota za Nieobecnym tak głęboka, że jedyną modlitwą, jaką jeszcze mogę wypowiadać, są słowa – Najświętsze Serce Jezusa, ufam Tobie – będę zaspokajać Twoje pragnienie dusz”.
Zastanawiając się nad swoim stanem ducha, Matka Teresa dostrzegała paradoks. Z jednej strony odczuwała brak takiej wiary, jaką żywiła wcześniej, z drugiej doświadczała jednak głodu Boga. Zgodnie z „książkowym” opisem „ciemnej nocy” najbardziej doskwierała jej właśnie tęsknota za Bogiem. Czy można tęsknić za czymś, co nie jest nam dogłębnie bliskie? „Jeżeli piekło istnieje – to musi to być to. Jak strasznie jest być bez Boga – nie ma modlitwy – nie ma wiary – nie ma miłości. – Jedyne, co wciąż pozostaje – to przekonanie, że dzieło jest Jego – że Siostry i Bracia są Jego. – I uparcie się tego trzymam, jak tonący, który nie ma niczego innego, chwyta się brzytwy. – A jednak, Ojcze – mimo tego wszystkiego – chcę być Mu wierna – zużywać się dla Niego, kochać Go nie za to, co daje, ale za to, co zabiera – być do Jego dyspozycji. – Nie proszę Go, by zmienił swoje postępowanie wobec mnie czy swoje plany wobec mnie. – Proszę Go tylko, aby się mną posługiwał” (s. 339). Ułożyła modlitwę: „Jezu, przyjmuję wszystko, cokolwiek mi dajesz – i daję wszystko, cokolwiek zabierasz”.
I ujawnił się następny paradoks – tak wielkie cierpienie doprowadziło ją do poczucia szczęścia, że cierpi dla Boga.
Jej związek z Bogiem nie miał cech sentymentalizmu. Od emocjonalnych stanów wzruszeń i porywów, które ustały, odróżniała trudną wiarę woli. A w wierności Bogu miała żelazną wolę. „Jak strasznie pusta jest moja dusza. (…) Wiem, że to tylko uczucia – bo moja wola jest nierozerwalnie związana z Jezusem, a zatem z Siostrami i Ubogimi”.
„Dzięki Bogu nie służymy Mu swoimi uczuciami, bo w innym wypadku nie wiem, co by ze mną było”, pisała do biskupa Picachy’ego. W trudnych chwilach powtarzała sobie i swoim siostrom, że nie należy poddawać się uczuciom.
Trwająca długie lata korespondencja Matki Teresy pokazuje, jak cierpienie, zamiast uczynić ją nieczułą, sprawiało, że coraz bardziej promieniowała dobrem. Zachęcała innych, by uśmiechali się w cierpieniu, tak jak sama to czyniła. Wyznawała, że stara się być dzielna i radosna, mimo tego, co nosi w sobie.
Pragnie być apostołem radości. „A ponieważ chcę wierzyć, przyjmuję ciemność wiary z większą radością i ufnością”.
Wielkoduszne pragnienie Matki Teresy, by ukrywać swój ból nawet przed Jezusem, było wyrazem wielkiej i czułej miłości. Uśmiechać się mimo wszystko, wszystko darowywać Jezusowi z uśmiechem.
„Proszę (…) o modlitwę, żebym miała odwagę, by wciąż się uśmiechać do Jezusa. (…) w miniony Pierwszy Piątek – świadomie i dobrowolnie ofiarowałam się Najświętszemu Sercu, że przetrwam nawet wieczność w tym straszliwym cierpieniu, jeśli to da Mu teraz trochę więcej radości – albo miłość choćby jednej duszy”.
Po wieloletnich, chwilami rozpaczliwych zmaganiach, następuje uspokojenie. W korespondencji powie: „Po raz pierwszy w ciągu tych 11 lat – zaczęłam kochać tę ciemność – bo teraz wierzę, że jest ona częścią, bardzo, bardzo małą cząstką ciemności i bólu Jezusa na ziemi. Nauczył mnie Ojciec przyjmować to [jako] «duchową stronę ‘Matki dzieła’», jak Ojciec napisał. – Dzisiaj naprawdę poczułam głęboką radość – że Jezus nie może już przeżywać agonii – ale chce przeżywać ją we mnie. – Poddaję się Mu bardziej niż kiedykolwiek. – Tak – bardziej niż kiedykolwiek będę do Jego dyspozycji”.
„Miłość wymaga ofiary. Ale jeśli będziemy kochali aż do bólu, Bóg udzieli nam swojego pokoju i radości. (…) Cierpienie samo w sobie jest niczym, ale cierpienie przeżywane wspólnie z Męką Chrystusa jest cudownym darem” (s. 201). „Smutek, cierpienie (…) to nic innego jak pocałunek Jezusa. – (…) To chyba najpiękniejsze określenie cierpienia. – (…) Mam nadzieję, że jesteśmy wystarczająco blisko, by mógł to zrobić”.
Zgodnie z tym przekonaniem, niezależnie od tego, czy o tych inicjatywach wiedziała, Matka Teresa postanowiła włączyć w dzieło Misjonarek i Misjonarzy Miłości osoby sparaliżowane, niepełnosprawne, nieuleczalnie chore. Tak powstało Stowarzyszenie Chorych i Cierpiących Współpracowników Matki Teresy, którego celem było ofiarowanie przez osoby chore ich cierpień i modlitw w intencji sióstr Misjonarek Miłości. Każdy chory dostawał pod swoją duchową opiekę współsiostrę Matki Teresy i utrzymywał z nią kontakt modlitewny i listowny. Przewodniczącą stowarzyszenia została Jacqueline de Decker, Belgijka, osoba schorowana, która przeszła w życiu dziesiątki operacji. To ona zorganizowała łańcuch około pięciu tysięcy osób z 57 krajów. Tak o wadze tego przedsięwzięcia – u jego początków – pisała Matka Teresa do Jacqueline: „Widzisz, celem naszego Zgromadzenia jest zaspokajanie pragnienia Jezusa na Krzyżu, pragnienia miłości dusz, przez pracę dla zbawienia i uświęcenia ubogich w slumsach. – Któż mógłby robić to lepiej niż Ty i inni, którzy cierpią tak jak Ty? Twoje cierpienia i modlitwy będą kielichem, do którego my, członkowie pracujący, będziemy wlewali miłość dusz, które zbieramy. Dlatego jesteś równie ważna i niezbędna dla realizacji naszego celu. – Aby zaspokajać Jego Pragnienie, musimy mieć kielich (…). W rzeczywistości możesz zrobić dużo więcej, złożona cierpieniem w łóżku, niż ja, swobodnie się poruszająca, ale Ty i ja razem możemy wszystko w Nim, który nas umacnia”.
Uważała, że tylko dzieląc cierpienia ubogich, Misjonarki Miłości mogą „przyprowadzić Boga do ich życia, a ich prowadzić do Boga”. Do sióstr mówiła: „bez naszego cierpienia nasze dzieło byłoby zwykłą działalnością społeczną, bardzo dobrą i użyteczną, ale nie byłoby ono dziełem Jezusa Chrystusa, nie byłoby częścią odkupienia”.
Postulator beatyfikacji Matki Teresy, Kanadyjczyk, ojciec Brian Kolodiejchuk ze Zgromadzenia Misjonarzy Miłości, publikując materiały na ten temat, wyraził to, co czują odbiorcy dramatycznych wyznań Matki Teresy. Zadziwia, że potrafiła przetworzyć poczucie osamotnienia i opuszczenia przez Boga w nieustanny akt zdania się na Boga. Taka była jej łączność z bólem spragnionego Jezusa ukrzyżowanego. I to – a niekoniecznie sukces jej dzieła – stanowi o jej świętości.
Joanna Petry-Mroczkowska
przeczytaj także: