Śmierć z rąk chińskich bokserów

 

Leon Ignacy Mangin (1857–1900),
Paweł Denn (1847–1900),
Remigiusz Isoré (1852–1900)
i Modest Andlauer (1847–1900)

„Fu Ts’ing, mie Yang”
Znaczy to: „Popierajmy [dynastię] Ts’ing, precz z obcokrajowcami”. Takie wojenne zawołanie elektryzowało ludność chińską od 1897 do 1900 r.

Ksenofobia była czymś tradycyjnym w Chinach, podobnie jak ich izolacja i klasyczne określenie „zagraniczne diabły”, ale zaostrzyła się w wyniku upokarzających klęsk militarnych, utraty terytoriów na rzecz połowy tuzina krajów oraz mieszania się tychże mocarstw w chińską gospodarkę. Przykład: generalnym inspektorem urzędu ceł morskich musiał być obywatel brytyjski. I jak tu się nie buntować?

Rząd przyjął szeroki program reform i spodziewano się, że zaowocuje to modernizacją kraju. W 1898 r., w ciągu tylko stu dni, cesarz Koang-Siu wydał dwadzieścia siedem dekretów związanych z reformą, ale spotkał się ze sprzeciwem sił reakcyjnych. We wrześniu cesarzowa wdowa przejęła władzę i stanęła po stronie ruchu antyeuropejskiego. Pośród różnych przedsięwzięć stworzyła też ludowe milicje, które wkrótce zostały nazwane bokserami – tak w wolnym tłumaczeniu brzmiała nazwa chińskiego tajnego stowarzyszenia, do którego należały: I Ho Ch’üan („pięść cnoty i harmonii”), przekręconej nazwy I Ho T’uan („stowarzyszenie cnoty i harmonii”). Bokserzy praktykowali obrzędy, które – jak wierzyli – czyniły ich odpornymi na zranienia, i byli znani z okrucieństwa. Ruch ich zrodził się w prowincji Shantung, położonej w północno-wschodnich Chinach. Tam 1 listopada 1897 r. zamordowali dwóch niemieckich misjonarzy, księży werbistów Franza Xavera Niesa i Richarda Henla.

Z dnia na dzień ruch nabrał znaczenia w skali kraju, wzbudzając sympatię w całych Chinach. Jego komórki powstały we wszystkich prowincjach, a nawet w najmniejszych wioskach. W samym tylko Pekinie naliczono czterdzieści tysięcy zwolenników przygotowanych do decydującego ataku na obcokrajowców.

Prześladowanie rozciągnęło się na chińskich chrześcijan, ponieważ byli „drugorzędnymi zagranicznymi diabłami”.

Ofiary
Jezuici francuscy z Prowincji Szampanii byli odpowiedzialni za wikariat południowo-wschodniego Tche-li (dzisiaj Hopeh). Gdy przyjmowali go w 1857 r., liczył osiem milionów mieszkańców, a wśród nich było dziewięć tysięcy katolików, potomków konwertytów sprzed 1724 r. W 1900 r. liczył pięćdziesiąt tysięcy ochrzczonych i tysiące katechumenów w pięćdziesięciu czterech ośrodkach. Misjonarzy było sześćdziesięciu: jeden biskup, czterdziestu ośmiu kapłanów i jedenastu braci zakonnych.

Praca misyjna prowadzona była bez większych trudności, a chrześcijanie żyli w zgodzie z resztą ludności. Wieści o prześladowaniach, jakie zaczęły krążyć od początku 1898 r., pochodziły z tak odległych regionów, że nie budziły wśród nich lęku: były skierowane przeciw obcokrajowcom i spodziewano się, że władze wkrótce przywrócą porządek.

Jednakże wiosną 1899 r. bokserzy dokonali inwazji na Hopeh, dotarli do Hokien, a później wkroczyli do Kingchow, dystryktu ojca Mangina. Paszkwile na murach, sesje magii, zabójstwa oraz grabieże nie pozostawiały wątpliwości co do intencji, jakimi się kierowali. Dzielili się na mniej lub bardziej samodzielne bandy, byli źle uzbrojeni, niezdyscyplinowani i nie znali dobrze kraju. Jeden oddział żołnierzy mógłby ich rozproszyć jak stado wróbli.

Ale reakcja władz była niezwykle słaba. Ani mandaryni, ani wojsko, ani dyplomatyczne naciski Francji nic nie wskórali. Misjonarze, by się bronić, „ufortyfikowali” sześć swoich ośrodków. Jednym z nich był ośrodek ojca Mangina w Chukiaho i tam znalazły schronienie setki chrześcijan. Byli to rolnicy lub rzemieślnicy, niemal analfabeci, przyzwyczajeni do ustępstw wobec bogaczy i możnych. Reprezentowali wszystkie kategorie wieku. Były wśród nich siedmio- czy ośmioletnie dzieci oraz ludzie siedemdziesięcioletni, mężczyźni i kobiety. Byli nakłaniani, by powiedzieć tylko: Pei kiao – wyrzekam się mojej religii. Niektórzy poddali się, ale było ich niewielu. Większość dochowała wierności. Być może nie byli chrześcijanami zbyt gorliwymi. Teraz dzięki łasce stanęli na wysokości zadania. Oddali życie za wiarę w przekonaniu, że ich świadectwo otwiera im bramy do nieba.

 

Czterej zwykli jezuici
To samo można powiedzieć o czterech jezuitach męczennikach. Nie wyróżniali się zbytnio pośród swoich towarzyszy, ale dostąpili łaski męczeństwa – naprawdę go pragnęli i przybyli do Chin świadomi takiej możliwości. Do męczeństwa byli przygotowani.

Leon Ignacy Mangin, wysoki, energiczny, niestrudzony animator, w wieku osiemnastu lat zawitał do nowicjatu w Saint-Acheul, dokładnie 5 listopada 1875 r. Prosił o wysłanie go na misje, ale zapomniał o tym. Pod koniec pierwszego roku nauki prowincjał zaproponował mu misję w Chinach. Przestraszył się, ale zaraz się pozbierał. „Zostałem przyjęty – zwierzył się towarzyszowi. – Teraz brakuje mi tylko łaski męczeństwa”.

W 1890 r., zaraz po ukończeniu trzeciej probacji, postawiono go na czele dystryktu Hokien, liczącego dwadzieścia tysięcy chrześcijan rozproszonych w dwustu czterdziestu ośrodkach, którym usługiwało dziewięciu ojców. W 1897 r. przekazano mu dystrykt Kingchow, położony nieco bardziej na południu. Tam czekało na niego męczeństwo.

Paweł Denn był człowiekiem impulsywnym, wylewnym i pobożnym. Osierocił go ojciec, gdy miał dwa lata. Od czternastego roku życia pracował w banku, aby pomagać matce w utrzymaniu rodziny, ale wspomagał także ubogich jako członek Konferencji św. Wincentego a Paulo. W wieku dwudziestu lat został przyjęty do szkoły apostolskiej, a do Towarzystwa wstąpił, gdy skończył dwadzieścia pięć lat. W Chinach zaczął pracę jako wikary, potem był dyrektorem szkoły i wreszcie, od 1897 r., proboszczem w Kucheng w dystrykcie ojca Mangina.

10 października 1899 r., gdy męczeństwo jawiło się jako nieodległa możliwość, pisał do jednego z bratanków: „Dobre wiadomości! Wkrótce będziecie mieli męczennika w rodzinie”. Trwał odważnie na swoim miejscu i opuścił je dopiero wtedy, gdy ojciec Mangin nakazał mu schronić się w Tchu-kia-ho. Remigiusz Isoré, najstarszy w bardzo licznej rodzinie, w wieku dziewiętnastu lat wstąpił do wyższego seminarium duchownego w Cambrai, ale czuł powołanie zakonne i 20 listopada 1875 r. zapukał do drzwi nowicjatu w Saint-Acheul, piętnaście dni później niż Mangin. Podczas studiów teologicznych prosił o wysłanie go do Zambezy w nadziei na męczeństwo.

– Nie wiesz, o co prosisz. Więcej możliwości męczeństwa będziesz miał w Chinach.

Zdecydowane: pojedziesz do Chin.

Remigiusz nie posiadał się z radości. Był urodzonym nauczycielem i dziewięć pierwszych lat w Chinach spędził jako prefekt w kolegium w Changkiachwang. W 1897 r. zaczął nową karierę w duszpasterstwie, przyjmując odpowiedzialność jako wikariusz w dystrykcie Kwangpingfu. Biskup chciał, by był przełożonym misji, ale Opatrzność miała w stosunku do niego inne plany.

Jego towarzysz męczeństwa Modest Andlauer nie był do niego podobny. Nieśmiały, ale odważny i niezmordowany w pracy. Zachowało się niewiele jego listów, lecz odsłaniają one prostotę prawej i niemal dziecięcej duszy. Myślał tylko o spełnieniu swoich obowiązków. W 1881 r., po latach nauczania języka niemieckiego w różnych kolegiach francuskich, wyjechał do Chin. Spełniał swoje zadania „bez specjalnego wyróżniania się” w ośrodkach w Oukiao i Ou-i, gdy męczeństwo wyrwało go z anonimowości.

Męczeństwo
Wiosenne miesiące 1900 r. były względnie spokojne. Ale za to w czerwcu, lipcu i sierpniu doszło do paroksyzmu. Pierwszymi, którzy padli, w odosobnionym wypadku, bez innych ofi ar, byli ojcowie Isoré i Andlauer. Isoré znajdował się w centralnej rezydencji w Sienhsien i spieszył się, by powrócić do swojego domu w Chaokiachwang. Wybrał drogę prowadzącą przez Ou-i, gdzie ojciec Andlauer był proboszczem. Wyruszył o pierwszej w nocy i dotarł bez przeszkód na miejsce około godziny dziewiątej rano. Ledwo przyszedł, a bokserzy z pobliskiej miejscowości wtargnęli do miasteczka. Misjonarze widzieli, że są otoczeni z wszystkich stron, i jak można się domyślać, spędzili 18 i 19 czerwca aż do piątej po południu pełni obaw. Między piątą a szóstą powiększył się oddział otaczający misję. Bokserzy dowiedzieli się, że przebywa w niej dwóch ojców Europejczyków, i chcieli z nimi skończyć. Wyrwali drzwi i wtargnęli do środka. Ojcowie czekali na nich w kaplicy, na kolanach. Musieli ponieść śmierć natychmiast. Znaleziono ich jednego przy drugim, przeszytych dzidą.

Jeden z katechistów przyniósł wiadomość ojcu Manginowi nocą 20 czerwca. Było to ostrzeżenie. Również jego rezydencja w Chukiaho była otoczona. „Ufortyfikował” ją, by dać schronienie trzem tysiącom uciekinierów, i 14 lipca sytuacja wydawała się unormowana. Mury obronne i rowy były gotowe. Miał zapas ryżu oraz prochu strzelniczego na dłuższy czas. Na murach mógł postawić nawet tysiąc obrońców.

15 lipca o świcie rozległ się alarm tam-tamów. Kobiety pobiegły do kościoła, a mężczyźni na mury. Pierwsza bitwa była twarda i długa, ale odepchnięto atakujących. Powrócili następnego dnia i znów zostali odparci.

Bokserzy nie zdobyliby Chukiaho o własnych siłach. Ale 17 lipca otrzymali pomoc ze strony korpusu wojska cesarskiego zdążającego do Pekinu – dwóch tysięcy żołnierzy i nieco dział armatnich. Ojcowie Mangin i Denn siedzieli przy stole, gdy przekazano im wiadomość o obecności oddziału. Mangin wszedł na dach kościoła, aby się zorientować w sytuacji, i zobaczył dwa tysiące strzelb błyszczących w słońcu oraz chmarę bokserów wydających okrzyki i wymachujących swoimi dzidami. Wrócił przybity. Od tej chwili powstrzymał się od wydawania poleceń o charakterze wojskowym i ograniczył tylko do posługi kapłańskiej.

Chrześcijanie zachowali optymizm i przez całe popołudnie odpierali ataki żołnierzy i bokserów. Niektórzy uciekli w nocy. Ojcom stworzono okazję do ucieczki, ale odmówili. Nie chcieli oddalać się od parafian.

Ostatni atak
18 lipca żołnierze zaczęli strzelać z dział armatnich, ale celowali tak fatalnie, że pociski przelatywały nad głowami oblężonych i padały na pobliskie pola, a niektóre na bokserów. 19 lipca poprawili celność i zburzyli niektóre budynki. Jeden pocisk trafi ł w pokój ojca Denna, a inny w ścianę kościoła. Jednakże obrońcy nie ustąpili ani jednego milimetra terenu.

Zastosowanie starego tricku pokonało waleczny opór obrońców. W nocy 19 lipca napastnicy postawili sześć wież na wozach aż do wysokości murów i o czwartej nad ranem, 20 lipca, podczas armatniego ostrzału podjechali z wieżami pełnymi żołnierzy do murów. Rozgorzała bezpośrednia walka i wkrótce okazało się, że wszelki opór jest daremny.

O siódmej rano po ostrej strzelaninie ostatni obrońcy opuszczają mury, gromadzą się w centrum wioski i niszczą swoje strzelby. Obydwaj ojcowie prowadzą poranne modlitwy w kościele wypełnionym wiernymi. Ojciec Mangin siedzi po stronie lekcji (lewa strona jest bardziej honorowym miejscem według chińskiej etykiety), a ojciec Denn po stronie Ewangelii, obydwaj twarzą do ludu. Zgromadzeni katechiści wypełniają prezbiterium, klęczą, zwróceni w kierunku kapłanów i krzyża. W nawie tłum wiernych, połowa z nich to kobiety. Jest także od dwustu do trzystu dzieci. W sumie tysiąc osób. Doszli do nich ostatni obrońcy, gdy przekonali się, że dalszy opór nie ma sensu.

Około dziewiątej rano bokserzy weszli na dziedziniec i dotarli do otwartych na oścież drzwi kościoła. Po chwilowym zaskoczeniu wydali dziki okrzyk i zaczęli strzelać na oślep do tłumu. Powstała panika. Wierni zaakceptowali śmierć, ale nie chcieli umierać. Wtedy powstał ojciec Denn i swoim donośnym głosem zaintonował Confiteor. Po akcie żalu ojciec Mangin udzielił wszystkim ogólnego rozgrzeszenia. Nikt się nie ruszył.

W kościele było pełno dymu. Napastnicy strzelali na oślep. To wyjaśnia, dlaczego misjonarzy kule nie dosięgły w pierwszych chwilach, ale znacznie później. Ponadto pewna odważna kobieta znajdująca się przy balustradzie prezbiterium osłaniała swoim ciałem ojca Mangina. Tuż przed dziesiątą ugodziła ją kula. Wkrótce inna kula dosięgła ojca. Spadł z krzesła, na którym siedział. Podniósł go katechista, ale ojciec padł na kolana, a potem na twarz przed krzyżem. Później upadł na posadzkę ojciec Denn i nie mogąc się podnieść, uklęknął obok przełożonego.

O jedenastej zapaliły się maty służące jako dach i w kościele nie było już czym oddychać. Mężczyźni woleli zginąć, niż się wolno dusić, więc jeden po drugim zaczęli wyskakiwać przez okno zakrystii. I jeden po drugim padali przeszyci kulami. Pozostało pięćdziesięciu żywych, których bokserzy zabili tego samego dnia wieczorem poza wioską.

W ciągu kilku godzin Chukiaho stało się cmentarzem dla tysiąca ośmiuset ciał.

 

Ignazio Echaniz SJ, Męka i chwała. Żywa historia jezuitów, Wydawnictwo WAM, Kraków 2014


Polecamy: